"Zdałem sobie sprawę, że cztery lata
okupacji przesłoniły osiemset lat historii miasta, że to czarne chmury,
które tu wiszą i nie chcą odejść". To "stawianie na pierwszym miejscu historii kosztem współczesności".
Do Oświęcimia mam rzut beretem, połowa rodziny stąd pochodzi i chyba
nigdy, moim pierwszym skojarzeniem z tym miastem nie był obóz, tylko
dziadkowie. Wiadomo, że jako dziecko niewiele z tego rozumiałam, jednak muzeum nigdy nie stało się dla mnie synonimem tego miasta.
Oświęcim. Czarna zima to reportaż, w którym przyjezdny stara się odkryć sposób miejscowych na panujący tu "klimat". Finalnie mamy tu Oświęcim widziany z perspektywy obozu, historie samego muzeum i tego, jak
poszczególne władze je traktowały. Trochę szkoda, że druty kolejny raz
przysłoniły miasto, choć nie zaprzeczę, że całą książkę
przeczytałam z ogromnym zaciekawieniem. Sądziłam jednak, że Kącki będzie
się starał odczarować trochę wizję Oświęcimia, jako obozu, bo, nie ma
co ukrywać, każdy kto tu nie mieszka, utożsamia miasto tylko i wyłącznie
z nim. Może kojarzy zakłady chemiczne, może lubi lubi sport i kibicuje
Unii Oświęcim, jednak dla zdecydowanej większości ta miejscowość to
muzeum, poza którym istnieje tylko pusta przestrzeń. Wręcz są zdziwieni, że
można i da się tu normalnie żyć, po czym dodają, że oni sami nie wytrzymali by
takiej atmosferze...
Doceniam fragment o inicjatorze budowy hotelu i restauracji Haberlfeld Story, o próbach zmiany wizerunku miejscowości oraz trudnej kampanii reklamowej, społecznej. Najsilniej zadziałał na mnie jednak rozdział o zbieraczach, który ukazuje, jak
czas zmienia postrzeganie rzeczy. Mowa w nim o człowieku, który
prywatnie kolekcjonuje poobozowe artefakty, dba o nie, odnawia i trzyma w
muzeum. Jego opowieści o tym, jak po wojnie wykorzystywano pozostałości
z obozu - deski z baraków, umeblowanie, ruszta z krematoriów... Działa
to na wyobraźnię, tym bardziej, że nigdy głośno się o tym nie mówiło. Ważne jednak, że im głębiej wchodzimy w książkę, tym lepiej rozumiemy postępowanie miejscowych. Poznajemy to, jak to hitlerowcy zabrali im ziemię i domy, jak po wojnie zostali z niczym i rozbierając samodzielnie baraki chcieli po prostu odzyskać to, co swoje (często dosłownie wracali z deskami ze swych dawnych domów). Budowanie się po sąsiedzku to nie wyraz ignorancji, tylko fakt posiadania takim miejscu ziemi oraz swoista próba przeciwstawienia się historii. To czas, który upłynął, to po prostu życie, które biegnie dalej, bo oswoić nie znaczy zapomnieć.
Za dużo mam osobistych historii i przemyśleń, by obiektywnie ocenić taką książkę, ale muszę napisać, że jest ona bardzo, bardzo dobra, choć podkreślę to raz jeszcze: liczyłam, że autor więcej miejsca poświęci życiu codziennemu i przeobrażaniu się miasta. Inicjatywom miejscowych (Cafe Bergson, Scenie MDSM), więcej padnie na temat festiwalu, który likwidowano i do dziś nie wiadomo dlaczego (prócz kwestii finansowych)...
Wniosek z Czarnej zimy jest jeden - nie da się emocjonalnie rozdzielić miasta od obozu. Jedno i drugie płynnie się ze sobą przenika, choć o symbiozie nigdy nie będzie mowy.
p.s. określenie "czarnej zimy" nie wzięło się od muzeum, a od zakładów chemicznych, - tak tylko uprzedzam błędne domysły.
Marcin Kącki "Oświęcim. Czarna zima"
Ilość stron: 400
Wyd. Znak
Ocena: 5/6
Nie słyszałam wcześniej o tej książce, ale wiem, że na pewno po Twojej recenzji chcę ją przeczytać. 😊
OdpowiedzUsuńFakt. Ja, mieszkająca w zupełnie innych stronach kojarzę Oświęcim w sumie tylko z obozem... Muszę przeczytać tę książkę.
OdpowiedzUsuńKsiążka obowiązkowa dla mnie. Mam tam rodzinę. Pozdrawiam :)
OdpowiedzUsuńCzytałam dwa reportaże tego autora i byłam zadowolona. Ten też przeczytam :)
OdpowiedzUsuń